sobota, 23 stycznia 2016

"Trotz des Krieges hat er Ewa geliebt." - Czyli: Czy wojna jest w stanie ostudzić uczucie?


Pierwsze nasuwające się pytanie: O jakim uczuciu mowa?
Kolejne: O miłości do drugiej osoby - tej miłości "drugopołówkowej"?
A może o miłości do rodziny - do bliskich osób (tych "będących od zawsze" i w założeniu: na zawsze)?

Wróćmy na moment do tytułu posta - dlaczego skonstruowałam go tak, a nie inaczej?
Dla niewtajemniczonych:
Zdanie "Trotz des Krieges hat er Ewa geliebt." oznacza: Kochał Ewę pomimo wojny.
Jest to przykład użycia przyimka z dopełniaczem - jedno z zagadnień gramatycznych omawianych podczas czwartkowych zajęć Wissenschaftssprache Deutsch.
Te kilka słów zmusiło mnie (tak, niekiedy skłonność do analizowania i interpretowania bywa silniejsza) do pochylenia się nad tym stwierdzeniem znacznie niżej, aniżeli czyni się to zazwyczaj.
Bowiem na początku ta pewnego rodzaju "opinia" wykładowcy (on jest autorem "Trotz...") oburzyła mnie wielce - w mgnieniu oka uaktywniła się moja tendencja do "naiwnego całkowitego romantyzowania" (charakterystyczna - tak sądzę - dla wielu przedstawicielek płci żeńskiej).
Pomyślałam:
- Miłości nie powinno się poddawać w wątpliwość! Wychodzę z założenia, że gdy Kupidyn ugodzi swą strzałą ludzką istotę, to ona (ludzka istota) wcale nie potraktuje"uderzenia" jak błahy, nic nieznaczący (albo lepiej: niewiele znaczący) postępek. Przecie serce (tu: człowiek kochający) nie zaangażuje się częściowo - w przeciwnym razie: nie nazwiemy tego uczucia miłością. Kto od czasu do czasu "uprawia hazard", a delikatniej i mniej żartobliwie mówiąc: grywa w pokera, ten z łatwością odgadnie do czego piję. Otóż chyba żaden z graczy cieszący się dobrą passą, nie wycofa się z partii bezpośrednio przed odkryciem ostatniej karty. To się nie godzi!
I na owym etapie moich "refleksji na tamtą chwilę" pozostańmy. Zagalopowałam się nieco, a nie w tym rzecz.
Wiemy zatem, że istnieje szansa na to, iż miłość jawiąca się jako uczucie "absolutne" jest w stanie przetrwać wojnę. Nie sposób jej złamać (miłości, a nie wojny) "byleburzą". Pisząc "wojna" mam na myśli zorganizowany konflikt zbrojny, naturalnie. Niemniej, Czytelniku, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w mig pojąłeś, iż sięgam tutaj po pewnego rodzaju skrajność. Przemyślenia me przebywają gdzieś w okolicach ostatniej (minionej) wojny światowej. Iluż to mężczyzn opuściło swe kobiety, gdy z własnej lub przymuszonej woli walczyli oni w obronie Ojczyzny (nie zawsze własnej)? Gdy skazywano ich na kary pozbawienia wolności, gdy wywożono ich do obozów pracy, bądź w jakiekolwiek inne miejsce, w którym prędzej czy później dochodziło do utraty kontaktu z wybranką.

Cóż należało czynić w przypadku, gdy wiadomość od lubego (lub - w przypadku jego śmierci - o lubym) nie nadchodziła?
Biję na alarm - jednolitej i idealnej recepty brak. Istnieje tyle opinii, ilu ludzi zamieszkuje ziemski glob. Poza tym często słyszę od moich z lekka oburzonych (a może po prostu zaskoczonych) rozmówców (wkraczam niekiedy na ów temat):
- Skąd pomysł na to pytanie? O tym nie powinno się nawet myśleć. Nikt nie pragnie wojny. Nikt nie chce nawet wyobrazić sobie swojej osoby stojącej pod "tą ścianą" - znaleźć się w obliczu takiego wyzwania.
Pomimo braku środków uśmierzających tę "dolegliwość duszy" (Cóż należało czynić w przypadku, gdy wiadomość od lubego (lub - w przypadku jego śmierci - o lubym) nie nadchodziła?) możemy rozważyć dwa główne scenariusze.
Kobiety, uznawane przeze mnie (i nie tylko przeze mnie) za istoty o wiele bardziej uczuciowe i o większej skłonności do zadumy nad wszystkim co związane jest z metafizyką, znalazłszy się w takiej sytuacji przyjmowały różne (odważnie nazwę je także skrajnymi) postawy. Począwszy od skierowania swych myśli na sprawy bieżące (nierzadko i one walczyły w tym samym czasie o przetrwanie) zamiatały tęsknotę i ból pod przysłowiowy dywan, poczęły podświadomie oziębiać uczucia, myśli o drugiej połowie, albowiem doszły do wniosku, że rozdrapywanie tej "niepewnej rany" doprowadzi je do zguby (głównie w sferze psychiki), do stereotypowego rozpadu na milion kawałków - owa postawa jest najlepszym dowodem na to, że wojna jest w stanie zmienić hierarchię dotychczasowych priorytetów. Przedstawicielki płci żeńskiej (sama jestem kobietą, dlatego - jak wspomniałam w poprzednim wpisie - poniekąd utożsamiam się z potencjalnymi bohaterkami mych wpisów; moja męska strona kobiecości nie jest jeszcze na tyle silna - i zapewne nigdy [stety] nie będzie [śmiech] potężna w tak dużym stopniu, że bez wahania i jednym tchem wypowiem się w kwestii "ochłodzenia uczuć spowodowanego wszczęciem konfliktu zbrojnego oraz jego następstw" z męskiego punktu widzenia), które obrały tę "metodę", często po stosunkowo krótkim czasie od zgotowanego przez los (a właściwie zgotowanego przez piekło wojny) rozstania odnajdują zastępczą bratnią duszę. Bywa jednak, że takowe zastępstwo okazuje się "zawszością" (od słowa: zawsze) - uczucia kobiety do "tamtej miłości" ostudzone zostają w pewnym stopniu przez nią samą, w efekcie czego przelewa ona ich "nowowytworzoną" porcję na innego mężczyznę. Jednym słowem: układa sobie życie z kimś nowym. Od wieków wiadomym jest, iż człowiek nie jest w stanie w pełni "zdrowo" przejść przez życie samotnie. Potrzebuje kompana - kogoś, z kim codzienność okaże się znacznie bardziej znośna (aniżeli w pojedynkę) oraz (przede wszystkim) kogoś, kto obdarzy go czymś niesamowicie cennym - poczuciem bezpieczeństwa. Z przekonaniem stwierdzę jednak, że gdyby wojna nigdy nie zakłóciła ich ziemskiego żywota, możliwym jest, że miłość (ta utracona) nie zostałaby skazana na porażkę - wręcz przeciwnie: mogłaby cieszyć się wieloletnią egzystencją oraz (co ważne) przynieść wspaniałe owoce jej "właścicielom".
Weźmy pod uwagę drugą możliwość (naturalnie, przypuszczam też istnienie rozmaitych rozgałęzień będących odstępstwami od niżej przedstawionego schematu). W przypadku niektórych kobiet (nazwijmy je "kobietami numer dwa") dochodzi do sytuacji, w której starają się wyprzeć ze świadomości fakt, iż ukochany mężczyzna nigdy nie powróci. Kobiety "tego typu" skazane były na wieloletnie katusze i cierpienie (głównie psychiczne; choć podejrzewam, że "zjawisko wrzodów" było im nieobce...
- Judyto, nie ma w tobie za grosz powagi! Przywołuję cię do porządku! - skarciło mnie Sumienie.
- Wybacz, Sumienie! Wracam na "odpowiednie tory"! - odparłam.),
podsycały one bowiem tlący się ostatkami sił płomyk nadziei. Nadziei na to, że (uwaga - poczęstuję banałem) wszystko wróci do normy, zagubiona połówka jabłka odnajdzie się, po powrocie rzuci się w stęsknione ramiona lubej i odtąd już razem oczekiwać będą pomyślnego obrotu spraw - zakończenia wojny (chyba że ta - co pożądane - "zdąży się zakończyć" przed powrotem ukochanego). Podziwiam kobiety oczekujące i pełne wiary - podziwiam siłę ich uczucia... Bywa, że do końca swoich dni nie potrafią związać się z nikim innym, gdyż nadzieja podpowiada im: "Bądź cierpliwa i wytrwała! Poczekaj jeszcze jakiś czas! Warto!". I w ten sposób życie umyka im między palcami. Być może "kobiety numer dwa" tracą coś pięknego - szansę na poznanie wartościowego mężczyzny, ponowne poznanie smaku miłości (tym razem spełnionej). Z drugiej strony - one wciąż tej miłości doświadczają - jest to miłość utracona fizycznie, ale ciągle jeszcze płonąca w sercu, opatrzona nie tylko wspomnieniami, ale i marzeniami podtrzymywanymi przez wspomnianą nadzieję. Nadzieja i monumentalne uczucie pełnią tutaj funkcję ochroniarzy - nie pozwolą (nawet takiej tragedii jak wojna) - ostudzić uczuć kobiety kochającej i stawiającej owo "kochanie" na pierwszym miejscu jej "listy przebojów".

Morał na "do widzenia" (trafnie: "do napisania")?
Konflikt zbrojny bez wątpienia wywraca ludzkie życie do góry nogami, obraca jego dotychczasową harmonię już nie o trzysta sześćdziesiąt stopni, lecz nawet o tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć jednostek. Wojna posiada moc ostudzania miłości do drugiej osoby: potencjalnego partnera/partnerki - na szczęście (moja opinia) nie w każdym przypadku (zasięgnęłam języka w tej sprawie również u naocznych świadków przedstawionych sytuacji). Zaglądając do wnętrza mojej osoby śmiem przyznać, iż zaliczam się chyba do "kobiet numer dwa".
Jakie są (mogą być) kryteria? Od czego to zależy - to umiejscowienie siebie w jednej z kategorii?
- W siedemdziesięciu procentach (nie jestem w stanie odpowiedzieć gdzie znika pozostałe trzydzieści - fakt ten doskonale odzwierciedla funkcjonowanie ludzkiej istoty jako nieskłonnej do "powtarzalności") od osobowości, charakteru. Ale jestem zdania, że w równie dużym stopniu od tego, jak silna więź łączy(ła) partnerów...

Taa... Moja usilnie tłumiona tendencja do "naiwnego całkowitego romantyzowania" znowu dała o sobie znać...




 


3 komentarze:

  1. jedna z moich ulubionych piosenek, fajnie zmiksowana, co do trwałości uczucia podczas wojny, różnie to bywa, nie wie jak sam bym się zachował w takiej sytuacji, długiej rozłąki, bez pewności, że za chwilę zginę i nie uda się już spotkać, wydaje mi się, że jednak po powrocie bylibyśmy zupełnie innymi ludźmi, z pewnością nie byłoby tak romantycznie jak w filamach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja również, dlatego można ją tutaj usłyszeć. :-)
      Siewco (pozwolę sobie użyć takiego wołacza)!
      Dziękuję za komentarz. Być może wyda się to nieco zabawne, ale cieszę się, że jesteś mężczyzną - cały czas, naturalnie, odwołuję się do komentarza. A mam na myśli to, że poniekąd uzupełniłeś brakującą postawę drugiej strony, nieco chłodniejszą i z pewnością bardziej wyważoną, rozsądną (jak na "męskie oko" przystało). Ale nie kieruję się stereotypami, nie. Wiele kobiet może okazać się posiadaczkami identycznej opinii. Masz rację - nie byłoby tak romantycznie, jak w filmie. Nie w każdym tego rodzaju przypadku... Ba! Pewnie nawet nie w siedemdziesięciu (dajmy na to) procentach. Nie mam o to pretensji. Nie mam prawa ich mieć. "Ci ludzie" (część z nich), w obliczu wyzwania jakim jawi się wojna, możliwe, iż celowo spychają uczucia na dalszy plan, by w ogóle być w stanie pójść ponownie w ich stronę - jako zmarli (polegli podczas konfliktu zbrojnego) nie dadzą sobie na to szansy. ;-) Niemniej ja przygarniam do siebie nadzieję, że kilka (to, podejrzewam, mogę nawet w ciemno zagwarantować) podobnych historii zakończyłoby się "hepi endem". A w rzeczywistości jak duży byłby to odsetek? Takiej wiedzy zapewne nigdy nie posiądę. Oby nie! I Tobie również tego życzę, Siewco!

      Usuń
  2. Znając siebie,pewnie również okazałabym się typem drugim. Szczerze mówiąc nie jest to coś co mnie w jakikolwiek sposób cieszy. Zazdroszczę ludziom, którzy potrafią podnieść głowę i iść dalej nie oglądając się jedynie za siebie i licząc na cud.
    Judyto piszesz pięknie, czyta mi się Ciebie z ogromną przyjemnością.

    / http://okiempsychola.blogspot.com/ /

    OdpowiedzUsuń